Skocz do zawartości

[RELACJA] Trasa wokół Tatr 2019 - Wycieczka, która wszystkich na odmieniła...


Gość

Rekomendowane odpowiedzi

Góry są nieprzewidywalne. Każdy z nas o tym wie. Jednak ten, kogo nie zaskoczyły i nie próbowały złamać nie zrozumie ile prawdy, wysiłku i bólu kryje się za tym zdaniem. My zrozumieliśmy to w miniony weekend. Wycieczka po malowniczych trasach przerodziła się w prawdziwą walkę z naturą i własnymi słabościami. Walkę, którą stoczyliśmy wspólnie i wspólnie ją wygraliśmy.

Pomysł objechania dookoła Tatr był tak nierealny, że chyba do samego końca nie wierzyłem, że to przedsięwzięcie dojdzie do skutku. Przygotowania nie przebiegały tak, jak się spodziewałem. Cała masa przyziemnych spraw skutecznie odciągnęła moje myśli od tego wyjazdu. Ostatecznie pojechałem z marszu. Lekko przeziębiony, naprędce spakowany, z rowerem ogarniętym na godzinę przed wyjazdem. W każdym z nas kłębiły się wątpliwości i niepewność. Każdy miał jakieś obawy. U każdego niepokój mieszał się z ekscytacją. Nikt z nas nie przewidział jednak, że naszym największym przeciwnikiem stanie się pogoda…

Od strony technicznej wyjazd zorganizowany został naprawdę profesjonalnie. Adam znalazł w Nowym Targu najprzytulniejsze kwatery z właścicielką tak miłą, ze czułem się jak w odwiedzinach u rodziny a nasz apartament na Słowacji miał ponad 50m powierzchni. Łabędź z kolei załatwił nam transport bagaży między hotelami i wsparcie w sytuacji awaryjnej (które jak się później okazało było zbawienne dla jednego z nas). Najsłabszym ogniwem całego planu okazała się pogoda. Nie pomogły zaklęcia, modlitwy i sprawdzanie prognoz na wszystkich możliwych portalach. Po piątkowych 30 stopniach i pięknej pogodzie zostało wspomnienie. Z miejsca zbiórki ruszaliśmy w chłodnej, mglistej i deszczowej aurze. Pełni optymizmu i rządni przygody ruszyliśmy w kierunku Słowackiej granicy…

Deszcz na szczęście nie dokuczał zbyt mocno. Jechało się lekko i przyjemnie. Podjazdy nie doskwierały zbyt mocno a dobre nastroje nas nie opuszczały. Sprzyjająca aura opuściła nas na granicy. Deszcz momentami przybierał na intensywności.  Asfalt był mokry. My również. Podjazdy stawały się coraz dłuższe i bardziej strome, nie rzadko osiągając kilkunastoprocentowe wartości. Każdy z nas dał radę. Każdy centymetr trasy został wyjechany i to w niezłym tempie. Bardzo brakowało nam widoków po które przecież przyjechaliśmy. Poza dosłownie dwoma przebłyskami przez cały wjazd nikt z nas nie zobaczył Tatr. Linia chmur zaczynała się kilkadziesiąt metrów nad nami, a w wyższych  partiach jechaliśmy w środku chmury, która znacząco ograniczała widoczność i sprawiła, że momentalnie byliśmy cali mokrzy.

Skoro były podjazdy, musiały być też zjazdy. Mokry asfalt nie pozwalał nam w pełni wykorzystać ich potencjału, jednak uwierzcie, ze robiliśmy co w naszej mocy,  żeby wycisnąć z nich każda kroplę przyjemności i adrenaliny. Nie do końca rozumiem dlaczego koledzy stwierdzili, że nie wszystko ze mną w tym względzie w porządku…  Na liczniku co chwilę pojawiały się wartości przekraczające 60km/h. To wszystko w pełnym skupieniu i strugach pryskającej spod kół wody.  Kwintesencją szalonej górskiej jazdy był około 13 kilometrowy zjazd serpentynami w okolicach Ostrego Wierchu. Na tym odcinku z 1200 wysokości zjechaliśmy na 700. Endorfiny kapały z mojej uśmiechniętej twarzy twarzy wymieszane z kroplami deszczu i potu. Na pierwszym nawrocie poczułem uskok tylnego koła. Zatrzymałem się myśląc, ze złapałem gumę. Ciśnienie w oponie było jednak prawidłowe. Na kolejnym zakręcie sytuacja się powtórzyła. Tylne koło traciło przyczepność. Co jest nie tak? Przecież przed wejściem w łuk zwalniam… na kolejnym wirażu na ułamek sekundy spojrzałem na licznik. Wszystko jasne Zibi. Zwalniasz w ciasnych łukach, na mokrym asfalcie… do 55km/h. Do samego dołu jechałem balansując na cienkiej granicy przyczepności opon. Jak cienkiej? W jednym z wiraży zobaczyłem jak w bok przesuwa się pode mną również przednie koło. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Rozluźniłem łuk wychodząc lekko na przeciwległy pas ruchu. Mogło się to skończyć paskudnym szlifem. Na szczęście tak się nie stało. Na dole wszystkim trzęsły nam się nogi a uśmiech mieliśmy niemal dookoła głowy Mój licznik wskazał v-max 73,4km/h. Adama 74,1…Czyste szaleństwo! Doświadczeniami dzieliliśmy się na nasłużonej Kawie w przydrożnej gospodzie. Rozmawiając i śmiejąc się studziliśmy emocje i stopione klocki hamulcowe. U Adama przestały działać zupełnie. U nas widać było na nich zlewy. Tylko mój hamulec był w stanie za blokować koło. Ja trzymam się wersji, że Sora miażdży jakością lanserskie Ultegry. Chłopaki twierdzą, że moje heble były ok, bo ich nie używałem… Zapewne prawda leży gdzieś po środku…
Kawa słodka, rachunek słony a do celu około 30 km. Po postoju nasze nogi odmówiły posłuszeństwa. Każdy z nas cierpiał po cichu i parł przed siebie. Dopiero przy kolacji okazało się, że nie tylko ja jechałem na odcince. Każdy miał tego dnia serdecznie dość. Pod hotelem licznik wskazywał dystans 95,5km. JAK TO NIE ZROBIMY SETKI? Do dzisiaj nie wiem dlaczego nikt ze mną nie pojechał, ale powiedziałem chłopakom ze wracam za 10 minut i pojechałem 2,5km dalej (zaliczając bonusowy kilometr podjazdu) tylko po to by w odpowiednim momencie zawrócić i na liczniku odnotować dumną setkę. Czekając aż dotrą do nas bagaże, przemoczeni do suchej nitki raczyliśmy się gorącą kawą i najpyszniejszymi „palacynkami” jakie kiedykolwiek jadłem. Lodowatej wody w butach miałem tak dość, ze na hotelowy parking po swoją torbę wyszedłem boso… Chwila odpoczynku, prysznic, suche ubrania i można było iść na kolację. Tego dnia spaliliśmy tysiące kalorii. Mogliśmy wiec pozwolić sobie dosłownie na wszystko. Była pizza, było piwo i było szalenie miło. Lekko zmęczeni i bardzo szczęśliwi grzecznie przed 22 poszliśmy spać…

Nowy dzień przywitał nas… chłodno (delikatnie mówiąc). * stopni, wiatr i perspektywa deszczu nie nastrajały pozytywnie. Musieliśmy zrobić przetasowania w strojach. Tym razem zdecydowałem się na zimową kurtkę, i całe szczęście udało mi się na to samo namówić Wojtka który wierzył w moc kamizelki i rękawków. Smarowanie łańcuchów i w drogę!

Mówią, że najtrudniejszy jest początek. Dosłownie. Po kilku kilometrach od startu rozpoczęliśmy najdłuższy, 30km podjazd w moim życiu. Wiedzieliśmy, że uda się go pokonać, nic już nas nie zatrzyma. Początkowe 2-3% nachylenia i świeże nogi sprawiły ze jechało się przyjemnie. We trzech z Wojtkiem i Adamem do tematu podeszliśmy systemowo. Jedziemy w grupie, bez szaleństw. Co 3 km zmiana na prowadzeniu. Mat z Tatą zdecydowali się na jazdę swoim tempem. Podzieleni na dwie grupy parliśmy przed siebie. Wszystko niby działało zgodnie z planem, jednak na każdej zmianie coraz trudniej było utrzymać zadaną przędkość. Z 25km/h robiło się 23… a z czasem 19. Nie pamiętam czy najpierw zaczęło padać czy wiać. Faktem jest jednak, że pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Deszcz padał coraz mocniej a wiatr wiał prosto w twarz. Sprawdził się najgorszy scenariusz.  Pomyśleliśmy, ze gorzej być już nie mogło…

Myliliśmy się. Pooddjazd stawał się coraz bardziej stromy. Z trzech procent miejscami robiło się 6 i 8. Po kilku kilometrach jazdę przerwał nam telefon. Mat nie jest w stanie jechać dalej. Odcięło go do tego stopnia, że był w stanie kontynuować jazdy. Na szczęście zadziałał nasz plan awaryjny i szwagier Łabędzia bezpiecznie zwiózł go autem do Nowego targu. Jego tata zdecydował się kontynuować walkę samotnie.

Nikt z nas nie myślał już o widokach. Nawet gdyby tak było mgła deszcz i zaparowane okulary ograniczały pole widzenia do kilkudziesięciu metrów. Jadąc pod wiatr nie byliśmy w stanie mocniej rozpędzać się na zjazdach. Dodatkowo marzliśmy na nich tak niemiłosiernie, że trudno to nawet opisać słowami. Mi woda z butów wylewała się cholewkami. Miałem tak zmarznięte nogi ze tylko bloki utrzymywały je na pedałach. Wojtek stracił czucie w dłoniach a Adamowi sterczały… sami wiecie co, przez cztery warstwy ubrania i cały dygotał…. Termometr w liczniku wskazywał niewiele ponad 2 stopnie a deszcz i wiatr nie odpuszczały nawet na chwilę. W wyższych partiach gór w dołkach przy drodze leżał śnieg. Nikt z nas nigdy nie jechał jeszcze w takich warunkach. Było ekstremalnie ciężko.

Zatrzymaliśmy się w kafejce by nieco się ogrzać. Gorąca czekolada i sernik zrobiły robotę. Po małym odpoczynku ruszyliśmy dalej. Zauważyłem, że o ile na zjazdach i w miarę płaskich trasach wszystko jest ok, na podjazdach bardzo mocno zwalniam, a chłopaki coraz mocniej mi odjeżdżają. Nic mnie nie bolało, czułem się w miarę dobrze a moje nogi nie były w stanie wygenerować jakiejkolwiek mocy. Naciskałem na pedały tylko siłą ciężkości nóg. Pierwszy raz w życiu mnie odcięło. Panowie nie zostawili mnie w tej sytuacji bez pomocy. Adam dał mi swój żel, odpoczęliśmy chwilę (przeraźliwe zimno nie pozwoliło na dłuższy postój. Nawet w trakcie jazdy nie byliśmy w stanie rozgrzać mięśni nóg). Pomimo, że każdy z nas chciał jak najszybciej dotrzeć do celu chłopaki zwolnili i czekali na mnie po każdym podjeździe. Na najlżejszym przełożeniu i kadencji w okolicach 70 rmp mozolnie parłem przed siebie. Maksymalnie odciąłem się od otoczenia, skupiając na walce z samym sobą. Zamiast kilometrów liczyłem czas do kolejnego batona. Na jednym z przystanków spotkaliśmy tatę Mata, który wyprzedził nas kiedy my byliśmy w knajpce. Zaimponował nam swoim uporem. Dla nas dokonał czegoś niesamowitego. Nie zdecydował się kończyć trasy. Zadzwonił po syna, by ten przyjechał po niego autem.

Nie wiem jak udało mi się tego dokonać ale z pomocą chłopaków przetrwałem odcinkę. Po około 30 km nogi zaczęły kręcić się coraz lepiej, by pod koniec wrócić do pełnej sprawności. Już po Polskiej stronie zatrzymaliśmy się na gorącą herbatę. Do Nowego Targu lecieliśmy jak na skrzydłach. Po prawie pięciu godzinach jazdy dotarliśmy do celu. Byliśmy przemoczeni i przemarznięci do szpiku kości. Radości, z tego czego dokonaliśmy nie da się jednak opisać. Każdy z nas stał się bohaterem. Medale, które przygotował były kropką nad i. Każdy z nas w pełni na niego zasłużył.

Wyprawa wokół tatr miała być integracyjną wycieczką. Stała się przygodą którą zapamiętam do końca życia i zapewne nie raz będę opowiadał o niej znajomym. Nieprawdopodobnie przesunąłem swoje granice wytrzymałości, odporności, siły, determinacji strachu, szczęścia, umiejętności i miłości do kolarstwa. Przede wszystkim całe doświadczenie niesamowicie nas zbliżyło. W sobotę witałem znajomych z forum a w niedzielę zegnałem Przyjaciół. @Antyszprycha, @Łabędź @matid95 dziękuję że mogłem to z Wami przeżyć!

 

PS. Adam wrzuć proszę trochę cyferek i statystyk ;)

 

57404787_178455609711788_7254959001492783104_n.jpg 57453583_460688021369439_3617662588487204864_n.jpg 58461631_2319984754947195_2301919990380494848_n.jpg 58543018_2198564956902587_6788561746836586496_n.jpg 58543474_433991300502463_3337666673959239680_n.jpg 58549502_321030818585389_2079677556189036544_n (1).jpg 58586619_335140383857333_6155490954749935616_n.jpg 58599085_424444547956653_3250981026901524480_n.jpg 58602755_370449470484869_5201226453680652288_n.jpg 58707881_298041727757367_8473439148898779136_n.jpg 58775405_529032850957431_1348863539057524736_n (1).jpg 58933384_282949152647867_6165175251303923712_n.jpg 59106146_441852223238154_881555437801963520_n.jpg 59138211_1207884086052441_7455451394879782912_n.jpg 59301243_665043173916746_7321622885406081024_n.jpg
Odnośnik do komentarza

Chłopaki również dziękuje pięknie za wspaniałą przygodę ! Najpiękniejsze w tym weekendzie było poznanie tak fantastycznie zakorbionych ludzi ! Ciesze się, że dzięki Wam wszystkim mogłem zapisać w swojej kartotece życia kolejne niewygasające wspomnienie, te, które kiedyś siedząc w fotelu i spijając gorącą herbatę z rowerem już tylko wiszącym na ścianie będe opowiadał swoim wnukom :)

 

Wyjazd taki jak ten mimo niesprzyjającej a wręcz utrudniającej jazdę pogodzie pozwolił przełamać wszelkie bariery a co najważniejsze wygrać walkę z samym sobą - walkę, która często jest tą najtrudniejszą !

Mała garść statystyk:

Dzień 1

Dystans - 95,3 km (poza @zibi_j1 )

Śr prędkość - 24,1 km/h

Czas jazdy - 3 h 57 min 12 sek

Całkowity wzrost wysokości - 1142 m

Śr temp z czasu jazdy- 11 stopni 

Śr prędkość wiatru w czasie przejazdu - 7 km/h

Dzień 2

Dystans - 107,27 km

Śr prędkość - 22,9 km/h

Czas jazdy - 4 h 40 min 54 sek

Całkowity wzrost wysokości - 1390 m

Śr temp z czasu jazdy -  -1,7 stopnia 

Śr prędkość wiatru w czasie przejazdu - 72 km/h

IMG_0997.thumb.JPG.fbc7deccb40fbbd8b93580899d36c17c.JPGIMG_1004.thumb.JPG.182edfb8c0b8bdfacf61f1e3b17dc42f.JPGIMG_1011.thumb.jpg.04f6fc701e5844a868aab96ee46272ba.jpgIMG_1015.thumb.jpg.3e06b303c9793599c0ad3e83ce0f97d5.jpgIMG_1036.thumb.jpg.0fde2b893a11bc8fe6f951c835a556ab.jpgIMG_1037.thumb.jpg.51210e208dcca2e4f28d4456adb3ad18.jpgIMG_1039.thumb.jpg.b336968480858f2d3b80dabe09de977c.jpgIMG_1043.thumb.jpg.f7b80a77636edba48cbbf218951a40bc.jpgIMG_1047.thumb.jpg.a20caab9db8c37df153dc00a85753248.jpgIMG_1049.thumb.jpg.74b207820db7a05c030d4ba5fe997fbc.jpgIMG_1050.thumb.jpg.75eda3b44602625f135a938835e34115.jpgIMG_1064.thumb.jpg.e5c14e27ae3d7e4a5ff3e4cac950d9c9.jpgIMG_1065.thumb.JPG.789689e660b3c864c6606b9d86ddabb7.JPGIMG_1070.thumb.jpg.2071b7ae3f71c63777465d6a3eab4555.jpgIMG_1072.thumb.jpg.5a14691310ec6995797813c26e987545.jpgIMG_1075.thumb.jpg.12e5753e9b8f507f04cae217e5156176.jpg

 

 

 

 

 

Edytowane przez Antyszprycha
  • Lubię to! 7
Odnośnik do komentarza

@zibi_j1 właściwie napisał w swej skrupulatnej relacji wszystko, co najistotniejsze, @Antyszprycha dodał dowody w postaci liczb. Ja zatem wrzucę garść subiektywnych i być może patetycznych odczuć. ;)

Po pierwsze - to niesamowicie zachwycające jest wrażenie, gdy poznajesz na żywo i w różnych sytuacjach tych gości, z którymi już w zasadzie "znasz" się od jakiegoś czasu, wirtualnie rzecz jasna i na odległość, ale jednak dość sporo o nich wiesz. Bo na żywo ci ludzie z krwi i kości, z własnymi marzeniami, rodzinami, z własnymi wartościami, z pasją taka jak Twoja, w podobnych życiowo momentach - są inspirujący jeszcze bardziej. Gdy okazują się do tego być fajnymi, miłymi, sympatycznymi i przyjacielskimi ludźmi, tym bardziej chce się z nimi jechać na koniec świata. A po drodze przecież tak po ludzku śmieją się z dowcipów i żartów sytuacyjnych, martwią się o siebie na wzajem, przeżywają gorsze chwile, pomagają sobie i równie mocno cierpią w nierównej walce. Gdyby nawet tylko fakt, że mogłem Was poznać, Panowie, byłby jedyną wartością z tego wyjazdu, to zdecydowanie było warto to przeżyć.

Po drugie - piękno i majestat gór jest nie do przecenienia. Nawet jeśli gór de facto nie widać, bo osłaniają ich masyw mgły i gęste chmury. Są surowe, są srogie, strzegą swojej dostępności i boleśnie upokarzają tych, którzy ich nie doceniają. Kolarstwo, jak wiadomo, to sport, który pięknie uczy pokory. Kolarstwo w górach, wypali Ci pokorę żywym ogniem w udach, w płucach, przemrozi Ci nią wszystkie palce, wyciśnie łzy z oczu, złamie Ci nią ducha. Dystans. Przewyższenia. Wiatr. Opady. Zmienna temperatura. Surowa przyroda. Poczucie obcowania z bezwzględnymi ale sprawiedliwymi prawami natury, które należy uszanować. Wsłuchać się w ich rytm. Pokornie przyjąć co dają i umieć z tego skorzystać. Albo chociaż je godnie znieść. Równo i spokojnie trzymać tempo na podjazdach, zachować umiar na zjazdach. Pielęgnować skupienie na każdym metrze i zachować czystą uwagę. Wszystko jest tam takie proste i jasne, uczciwe, oczywiste, zerojedynkowe. Jedziesz - mokniesz i cierpisz. Nie jedziesz - stygniesz, mokniesz i w efekcie cierpisz jeszcze bardziej. Pokornie przyjmujesz wiatr, nic innego z nim nie możesz zrobić. Pod górę pedałujesz z równym tempem, zgadzając się na to, co daje Ci góra. Chcesz czy nie, musisz sam siebie pokochać i wsłuchać się w siebie. W rytm oddechu. W każde pojedyncze bicie serca. W swój pułap tlenowy. I musisz wyczuwać moment, w którym pijesz minimalnie zanim poczujesz pragnienie, w którym jesz batona, minimalnie zanim poczujesz głód. Jak zrobisz to kilka chwil później, to jest za późno. Jeśli kolarze faktycznie jak w zawodowym peletonie - dzielą się na sprinterów i górali, ja stałem się tam w Tatrach góralem. Poczułem powołanie i zew wspinaczki. To zdecydowanie dla mnie. Z tej pokory wynika też inna wartość, której nie da się przecenić: przeglądając się w niej w mozolnych chwilach potężnego wysiłku, jak w lustrze można ujrzeć, na czym człowiekowi najbardziej zależy i czego naprawdę chce od życia. Bez powierzchownych głupot i błahostek. W tej ciszy i złowrogim szumie wiatru, naprawdę można usłyszeć co nam leży na samym dnie serca. Do kogo chce się wracać i dla kogo żyć.

Po trzecie - ekstremalne przygody to ten czynnik, który odsiewa mężczyzn od chłopców. Nie sztuką jest robić coś karkołomnego i... złamać kark. Sztuką jest tam przeżyć i po prostu zachować godność. Trzeba mieć oprócz odwagi, dużo umiejętności i dorosłej rozwagi, żeby przejechać to stosunkowo jak najszybciej, ale jednak bezpiecznie. Podkreślmy to, bo to ważne: nikt z nas nie zaliczył gleby i szlifów, choć w takich warunkach było to bardziej niż prawdopodobne. I w wielu przypadkach po prostu bliskie. A także, i to jest może nawet dużo trudniejsze - trzeba mieć w sobie sporo odpowiedzialności, by umieć się wycofać nim będzie za późno. By nie narazić całej grupy. By nie dopuścić do niebezpieczeństwa. To ciężka decyzja i tylko prawdziwy mężczyzna jest w stanie ją podjąć. I tym, którzy w porę taką decyzję podjęli, nie mniejszy należy się szacunek.  

Po czwarte - takie próby mówią nam o nas samych więcej, niż pierdyliard statystyk na Stravie czy czymkolwiek. Mówią nam gdzie jesteśmy i ile nam brakuje, dają wiarę w siebie i pozwalają wierzyć we własne siły. Poznać swój potencjał i moc. A to jak mało co zaostrza apetyt na więcej. 

 

Zdjęć ze swojego telefonu nie wrzucam, bo już przesłałem je @zibi_j1. On je obrobi i wyciągnie z nich co się da, a także dorzuci do swojego postu, będą w jednym miejscu. Za to, żeby oddać sprawie powagę sytuacji, pragnę zauważyć fakt, że w tym samym dniu, gdy my męczyliśmy się z drugim etapem naszej wyprawy, oczy całego kolarskiego świata spoglądały na wyścig "Liege - Bastogne - Liege". Wszyscy w kółko odtwarzają filmik i z zasłużonym zachwytem podziwiają, jak zwycięzca tego wyścigu pięknie wybronił się przed upadkiem, gdy tylne koło straciło przyczepność na mokrej nawierzchni i kolarz niemal nie upadł:  

Brawo. Ale chciałem zaznaczyć, że w ten weekend, na karkołomnym zjeździe po hardkorowych serpentynach,  takie zdarzenie było udziałem co najmniej połowy z nas. I szczęśliwie - wszyscy się równie dzielnie wybroniliśmy.

 

Dziękuję i ja, że dane było mi to przeżyć.

Odnośnik do komentarza

Gratuluję chłopaki! Trochę żałuję że mi się nie udało z wami wybrać na tę przygodę, a trochę się cieszę się bo jazda w deszczu przy temperaturze bliskiej zera to nie moja definicja przyjemności . Dlatego tym bardziej szacunek i podziw .

Może jeszcze kiedyś się gdzieś uda wybrać wspólnie :)

Tapatalk'd

Odnośnik do komentarza

Brawo chłopaki, niby kolarstwo to jeden z najsamotniejszych sportów ever a jednak jak to napisał @zibi_j1 witał znajomych z forum a żegnał przyjaciół. Powiem Ci, że jak oglądałem zdjęcia i widziałem mojego byłego Tribanka to aż mi się łezka zakręciła w oku, ale widzę, że trafił w najlepsze możliwe ręce! Żałuję, że nie wiedziałem o tym tripie, ale cóż może kiedyś pojawi się jakaś okazja, np wyjazd nad morze ;) ! Jeszcze raz gratulacje, bardzo fajna lektura i zdjęcia !

Odnośnik do komentarza

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...